wtorek, czerwca 05, 2007

Rakowski ,V-ta Kolumna i Gomułka....Z jakichś zakamarków wychynęły indywidua, którym u portek rosły skrzydła



1 maja 1968 w Warszawie (stoją od lewej: J. Cyrankiewicz, M. Spychalski, W. Gomułka, J. Kępa, Z. Kliszko)



(...)

Narodziny "partyzantów"

Rozgoryczeni byli nie tylko intelektualiści. W PZPR pojawiła się grupa pokoleniowa, już z cenzusami absolwentów wyższych uczelni, także partyjnych, w której też narastało niezadowolenie z polityki Gomułki. Funkcjonowali w aparacie partyjnym, administracji państwowej, wydawnictwach, prasie. Byli ambitni, żądni karier, stanowisk. Rzeczywistość jednak układała się nie po ich myśli. Kadra partyjna i państwowa z czasów stalinowskich w większości pozostała nie naruszona. Powszechnie mówiło się o "karuzeli kadrowej". Na miejsce eksponentów październikowych przemian, tzw. trójki młodych sekretarzy KC (Jerzego Albrechta, Jerzego Morawskiego, Władysława Matwina), którzy na początku lat 60. utracili swe stanowiska, przychodzili "wypróbowani towarzysze". W wojsku odsuwano wysokich oficerów, którzy w Październiku `56 opowiedzieli się za Gomułką i informowali KC o ruchach oddziałów Armii Radzieckiej stacjonujących w Polsce. Niektórzy z nich byli pochodzenia żydowskiego. Młodzi i w średnim wieku aparatczycy, obserwując zmiany kadrowe, dochodzili do wniosku, że kierownictwu partii nie zależy na promowaniu młodych. Wprawdzie Gomułka w rozmowie z Michałem Radgowskim i ze mną w grudniu 1960 r. powiedział, że łatwiej mu się dogadać z młodymi niż ze starymi komunistami, ale w praktyce właśnie ci młodzi, często już po 30., tego nie dostrzegali. Zadawali sobie pytanie, jak długo jeszcze będą sterczeć w przedpokojach władzy.

Taka była gleba, na której wyrósł ruch "partyzantów" pod wodzą Mieczysława Moczara. Moczar nie był kondotierem ani awanturnikiem żądnym wyłącznie władzy, on artykułował oczekiwania istotnej części aparatu.

Już w początku lat 60. "partyzanci" stają się stałym tematem rozmów na szczytach władzy, choć szeroka publiczność nie jest jeszcze świadoma, że wyrasta ruch, który odegra istotną rolę w historii PRL. Ale my, w redakcji "Polityki", już wiedzieliśmy, że dzieje się coś niezwyczajnego.

W czerwcu 1962 r. RWE nadało audycje o "partyzantach" (wymieniono ich przywódców, m.in. Moczara i Korczyńskiego), którzy dążą do objęcia głównych stanowisk w partii. Audycje narobiły sporo wrzawy w aparacie. Od Kliszki usłyszałem, że zainspirowały je koła katolickie. Zaś Loga - Sowiński do inspiratorów zaliczył też "towarzyszy żydowskich", którzy, jego zdaniem, obawiali się zmian personalnych w partii.

Jakiś czas potem przyszedł do mnie pewien, już nieżyjący, politolog i mówi, że nie zamieściłem w "Polityce" recenzji ani ze zbioru wywiadów z partyzantami Gwardii i Armii Ludowej przygotowanych przez Namiotkiewicza i Roztropowicza, ani z książki Moczara "Barwy walki". A przecież byli partyzanci będą przyszłą ekipą kierowniczą w PZPR. Dlaczego nie popularyzujesz tych ludzi? - spytał.

Materiały na Rakowskiego

Późnym latem 1962 r. w kołach politycznych Warszawy głośna była sprawa Juliusza Burgina, prezesa Książki i Wiedzy, oraz jego żony Marii Wiernej, dyrektora generalnego w MSZ. Oboje byli żydowskiego pochodzenia. W drodze do Bułgarii urządzono im na granicy tzw. superrewizję, co stało się pretekstem do powołania komisji w celu zbadania sytuacji w KiW. Burginowi zarzucono, że przewozi jakieś tajne dokumenty, że popiera Harlana, obywatela RFN (to od niego, syna reżysera słynnego antysemickiego filmu "Jud Suss", "Polityka" otrzymała pamiętnik Eichmanna), który wg UB był podejrzany o szpiegostwo. Profesor Oskar Lange, wówczas wiceprzewodniczący Rady Państwa, komentując aferę Burginów, powiedział mi, że niektórzy towarzysze nie stronią od małych, parszywych prowokacji. I dodał, że kompromitując Wierną, UB chciało stworzyć uzasadnienie dla roztoczenia większej "opieki" nad MSZ, gdzie ministrem był Adam Rapacki. Nie była to jedyna prowokacja w latach poprzedzających Marzec.

W grudniu 1962 r. w paryskiej "Kulturze" ukazał się szkic "Chamy i Żydy" autorstwa bliskiego kręgom Klubu Krzywego Koła Witolda Jedlickiego. Opisując sytuację w PZPR, autor stwierdzał, że "Żydy" przystąpili do walki z Gomułką. "Chamów", tj. natolińczyków, oceniał jako ludzi uczciwych, acz agentów Moskwy. W grupie puławskiej wymienił Albrechta, Janusza Zarzyckiego, Artura Starewicza, Jerzego Morawskiego, Adama Schaffa, Langego, Andrzeja Werblana, Lucjana Motykę, Józefa Cyrankiewicza i mnie. Przepisany na przebitce artykuł ktoś rozsyłał pocztą. Politolog, który dziwił się, że nie recenzowaliśmy książek Namiotkiewicza i Moczara, powiedział mi wtedy: "Widzisz, gdybyś dał te recenzje, twoje nazwisko tam by się nie znalazło".

Trzydzieści lat później przeczytałem donos jednego z polskich dyplomatów o moim pobycie w USA, przesłany do sekretarza Gomułki Namiotkiewicza. Donos trafił oczywiście do Gomułki, który odbył ze mną 20 lutego 1963 r. niezbyt przyjemną rozmowę. "Wyście o mnie mówili w Ameryce... Nie tylko z Amerykanami, ale i w ambasadzie polskiej... W głowie wam się przewróciło...". Potem jednak wysłuchał, co miałem do powiedzenia. Od czasu powrotu do kraju, mówiłem, widzę pogorszenie się atmosfery w aktywie partyjnym. Każdy się na kogoś ogląda, kto z Gomułką, kto z Kliszką, Moczarem, Korczyńskim. Spytał, co znaczą te nazwiska. Odpowiedziałem, że coraz ważniejsze jest to, kto z kim trzyma. Przerwał mi wywód o "partyzantach": "Ci towarzysze i ja to jedno i to samo". Nie sądzę, by był szczery. Nie mógł nie wiedzieć, co się wokół niego dzieje. Gdy powiedziałem, że jestem nagabywany przez giermków od "partyzantów", bym się do nich przyłączył, znowu mi przerwał: "Dla niektórych towarzyszy artykuł "Chamy i Żydy" jest natchnieniem. My te sprawy badamy, podejmujemy decyzje, gdy mamy fakty, ale wy także mówicie anonimowo". Jak zechcecie, powiedziałem, podam nazwiska. Nie zechciał.

Mój konflikt z Gomułką obserwowali "partyzanci". Od Starewicza dowiedziałem się, że uważają Gomułkę za kunktatora: "Miał takie świetne materiały na Rakowskiego i go nie wykończył".

Urodzaj na mity

Wiosną 1963 r. nastąpił finał dyskusji, jaka za sprawą "Polityki" rozgorzała wokół książki płk. Zbigniewa Załuskiego "Siedem polskich grzechów głównych". Autor sformułował w niej tezę, że bohaterstwo żołnierza polskiego na przestrzeni ostatnich 200 lat było zawsze słuszne. Z furią atakował krytyków "bohaterszczyzny" kwestionujących celowość tych czynów zbrojnych, które nie przyniosły zwycięstwa. Zarzucał im działalność destrukcyjną, podważanie autorytetu wojska, zły wpływ na obywatelskie i patriotyczne postawy młodego pokolenia.

Z krytyką Załuskiego jako pierwszy wystąpił na łamach "Polityki" Kazimierz Koźniewski: "Lękam się, że Załuski - pisał w tekście "Grzech główny - bezkrytycyzm" - rad by nas namawiać tylko na palenie zniczów przy grobach. Tymczasem bezkrytyczne wielbienie historii własnego narodu, i politycznej, i militarnej, to prosta droga do wychowania nacjonalistycznego i szowinistycznego". Dariusz Fikus wprost zarzucił Załuskiemu endeckie poglądy. Gomułka w rozmowie ze mną przyznał, że punkt wyjścia Załuskiego jest fałszywy, niebezpieczny i trąci nacjonalizmem.

Dyskusja przyniosła nieprzewidziane rezultaty. W istocie przyczyniliśmy się do wykrystalizowania ideowego oblicza "partyzantów". Przywdziali togę obrońców niezniszczalnych wartości narodowych. Ich pomocnicy w środkach masowego przekazu zajadle atakowali bezideowców, rzekomych "szyderców z bohaterstwa, patriotyzmu". Każdego, kto opowiadał się za krytycznym stosunkiem do przeszłości, był przeciwny budowaniu kapliczek, obwoływano osobnikiem, którego polskość była podejrzana. Widać było, że ruch na gwałt tworzy sobie przeciwników.

Autorzy polemicznych artykułów posługiwali się półprawdami, kłamstwami, insynuacjami. Przeciwnicy Załuskiego, pisał jeden z nich, uważają, że "z odwoływania się do godności narodowej Polaków, pielęgnowania przywiązania do ziemi ojczystej (...) nic dobrego wyjść nie może. Dlatego też uznają za słuszne te wszystkie zabiegi, które niezależnie od prawdy historycznej gotowe są nasze dzieje ojczyste traktować jedynie jako wyraz głupoty, śmiesznego porywania się z lancą na czołgi itp.".

Wg opinii obrońców wartości narodowych wśród bezideowców prym wiodła "Polityka". W styczniu 1963 r. Moczar w rozmowie z jednym z moich przyjaciół określił tygodnik jako pismo drugoetapowe. Różnie wtedy tłumaczono tak negatywny stosunek do "Polityki". Najczęściej tym, że "partyzanci" nie posiadali pisma o masowym nakładzie, cenionego przez inteligencję i uznawanego za swoje pismo, jak "Polityka" (100 tys. nakładu). Z kolei już wtedy w środowisku partyzanckim można było spotkać się z poglądem, że istnieje grupa szkodząca Polsce, składająca się z Żydów. Do tej grupy zaliczono i mnie. ("Nie wiedziałem, że Rakowski jest Żydem, bo na niego nie wygląda", powiedział jeden z przybocznych Moczara). O Żydach jako zagrożeniu dla Polski, oczywiście socjalistycznej, w tym środowisku mówiło się wcale nie pokątnie.

Do natarcia na szyderców, bezideowców itp. włączyli się także PAX-owcy (po 1989 r. część z nich odnalazła się w ugrupowaniach prawicowo-narodowych) i "Słowo Powszechne". Bolesław Piasecki pisał tam, że naród wyrzuci szyderców na śmietnik historii.

Burzliwą dyskusję podsumował w końcu kwietnia `63 na łamach "Trybuny Ludu" Artur Starewicz, który był już wtedy sekretarzem KC. On także był obiektem ataków "partyzantów", ale rzadko wprost, wiedziano bowiem, że ma nieograniczony dostęp do Gomułki. Artykuł - konsultowany z Gomułką - zawierał krytykę głównych założeń i poglądów Załuskiego.

"Partyzantów" oraz ich harcowników spotkał zawód, ale bynajmniej nie byli przegrani. Zaistnieli przecież w świadomości społeczeństwa jako ruch narodowy, szanujący tradycje walk o niepodległość, stojący na straży godności narodowej. Jeszcze nie nastał czas na pisanie w stylu "taki to a taki vel - na przykład - Danzinger", co w `67 i `68 było już nagminne, ale antyżydowskie żądło było już widoczne. Na listę sukcesów przywódców ruchu "partyzantów" trzeba wpisać rozszerzenie wpływów w prasie, radiu i telewizji. Jeden z prominentnych działaczy tego ruchu powiedział: "My mamy czas, powoli, krok za krokiem, będziemy posuwać się naprzód. Teraz pod naszą kontrolą jest telewizja, Książka i Wiedza, przyjdzie jeszcze kolej na inne dziedziny". Przyszła w połowie 1963 r. Zlikwidowano "Nową Kulturę" i "Przegląd Kulturalny". Powstała "Kultura" kierowana przez Romana Wilhelmiego. Tygodnik z miejsca stał się tubą "partyzantów". Gomułka, choć nie popierał kierunku, który dał o sobie znać w toku dyskusji nad książką Załuskiego, nie wystąpił przeciwko nim.

Podsumowując 1963 rok w swym "Dzienniku", pisałem, że w dziedzinie ideologii i kultury ukształtowała się tendencja, którą można nazwać nacjonalistyczno - ONR - owsko-komunistyczną. I dalej: "Moczar, dzięki zręcznej propagandzie współpracowników i współwyznawców, stał się jedną z najbardziej popularnych postaci ruchu partyzanckiego w Polsce okupacyjnej. Był to rok urodzaju na wszelkie mity dotyczące przeszłości. Nagle, na naszych oczach wyrósł potężny ruch partyzancki; okazało się, że lewica w Polsce była wielką siłą. To oczywiste kłamstwo. Komunistyczny ruch podczas okupacji był mały, bez większych wpływów. Przez lata w opisach walk toczonych przez AL figurowała potyczka z Niemcami nazywana "bitwą pod Gruszką". I oto nagle bitwa zamieniła się w "wiosenno-letnią operację Armii Ludowej". Później dowiedziałem się od zaprzyjaźnionego oficera, że zdjęcie trzech czołowych przywódców partyzanckich na koniach zrobiono kilkanaście lat po wojnie w Lasku Bielańskim.

Rok 1964 przyniósł dalsze umocnienie pozycji "partyzantów". Ich eksponenci w środkach masowego przekazu, nie mówiąc już o ludziach tkwiących w aparacie partyjnym (pojawiło się wtedy określenie "sekretarze sekretarzy"), coraz wyraźniej artykułowali cele ruchu. Można było usłyszeć, że póki choć jeden "moskwiczanin" pozostanie na stanowisku, póty będzie trwał obecny stan rzeczy, tj. atakowanie ich przez "krajowców". "Partyzanci" przedstawiali się jako obrońcy i zwolennicy "krajowca" - Gomułki.

Wciąż trwały ataki na partyjnych i bezpartyjnych liberałów ze środowisk kulturalnych (tak się składało, że wielu z nich nosiło nazwiska świadczące o żydowskim pochodzeniu), nie ustawały oskarżenia o szarganie świętości. I tak przeciwko sztuce Mrożka "Śmierć porucznika", w której przedstawił historię Ordona, wytoczono ciężkie działa. Redaktor naczelny "Stolicy" Leszek Wysznacki zarzucił Mrożkowi szerzenie cynizmu, niewiarę i inne grzechy główne, po czym ogłosił dyskusję, zapraszając do udziału w niej endeków w rodzaju Teofila Sygi.

Kryzys realnego socjalizmu

"Partyzanci" rośli w siłę. Popaździernikowa euforia należała do przeszłości. Dokuczała cenzura, co stało się przyczyną "Listu 34" pisarzy do premiera Cyrankiewicza. Zastosowane wobec nich represje nie były może dokuczliwe (niewydanie książki, odmowa paszportu), ale pogłębiały krytyczny stosunek intelektualistów do ekipy Gomułki. Zenon Kliszko reagował nerwowo na każdą aluzję zawartą w eseju lub w artykule dziennikarza, mnożąc konflikty na tak newralgicznym terenie, jakim jest kultura. W PZPR przez całe lata 60. toczyły się frakcyjne spory, choć społeczeństwu głoszono, że partia jest monolitem myśli i działania.

Buntowali się studenci. Licealiści warszawscy założyli Klub Poszukiwaczy Sprzeczności. W marcu �68 ten klub uznano za wylęgarnię rewizjonistów. Ponieważ sporo chłopców i dziewcząt było pochodzenia żydowskiego, a ich rodzice zajmowali eksponowane stanowiska w partii i rządzie, to stali się ofiarami czystek, uznano bowiem, że rodzice kształtują postawy swoich dzieci i pchają je na drogę negacji wartości socjalistycznych. Gomułka, wychowany w małomiasteczkowej rodzinie, w której syn musiał szanować wolę ojca, nie był w stanie sobie wyobrazić, że poszukiwacze sprzeczności wybierają własną drogę, a ich bunt przeciwko rzeczywistości wyrasta także ze sprzeciwu wobec rodziców.

W połowie lat 60. moralno-polityczna kondycja partii była już bardzo zła. Na sytuację wewnętrzną nakładały się zjawiska zachodzące we wspólnocie państw socjalistycznych. Jesienią 1964 r. stalinowska gwardia spowodowała upadek Chruszczowa. Sekretarzem generalnym został klasyczny aparatczyk Leonid Breżniew. Wkrótce potem zaczęły się mnożyć fakty świadczące, że nawet powierzchowna i chaotyczna chruszczowowska destalinizacja była nie do strawienia na Kremlu. Jak powiedział mi w 1964 r. Lange: "Nieszczęście polega na tym, że destalinizację robią stalinowcy".

Giancarlo Pajetta, który w czerwcu 1964 r. reprezentował włoską partię na IV Zjeździe PZPR, pytany po powrocie do Rzymu o wrażenia, wyznał, że "brakowało tylko ubrania delegatów w sutanny", bowiem nad salą obrad unosiła się woń kadzideł. Gomułce, i sobie, kadzili zwłaszcza pierwsi sekretarze komitetów wojewódzkich. Nad wszystkimi w pochwałach górował przywódca śląskiej PZPR Edward Gierek. Sala była nastrojona wyraźnie antyinteligencko.

Do KC weszło sporo ludzi z aparatu partyjnego. Prawdopodobnie Gomułka widział w nich oparcie dla siebie. Wiedział, że starej gwardii - co już raz, w 1948 r., go zdradziła - nie można ufać. Lange zauważył, że na tym zjeździe nastąpiła zmiana pokoleniowa. Niestety, dodał, nie jest to zmiana na lepsze: "Na III Zjeździe w imieniu partyjnych środowisk intelektualnych występował Kruczkowski i Schaff, na IV - Lenart i Stefański".

Na rozwój sytuacji w PZPR miała wpływ sytuacja międzynarodowa. Widziałem niepewność kierownictwa i niepokój w aktywie partyjnym. Widziałem zmęczenie, bezradność i dezorientację. Z kim trzymać, kogo popierać, kto ma rację? Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że wszystko, co działo się na moich oczach w Polsce, ZSRR i pozostałych krajach wspólnoty, było przejawem powszechnego kryzysu formacji realnego socjalizmu.

"Partyzanci" byli jedyną, dynamiczną i ofensywną siłą w partii. Wiedzieli, czego chcą, i dzięki temu rosła liczba ich zwolenników. W końcu 1964 r. Mieczysław Moczar awansował z wiceministra spraw wewnętrznych na ministra. "Partyzanci" kontrolowali czułe instrumenty władzy: MSW, wywiad, kontrwywiad. Natomiast niewielkie były ich wpływy w środowisku intelektualnym. Lgnęli do nich głównie przeciętniacy, którzy nie zrobili kariery. Sfrustrowani brakiem perspektyw, uważali się za niedocenionych, a winą za to obarczali kierownictwo PZPR, które według nich nie tyle zastygło w dogmatach, ile kurczowo trzymało się stanowisk. W marcu �68 z tego środowiska wypłynęli faceci, których publikacje opierały się na materiałach dostarczonych z Rakowieckiej.

W 1964 r. Moczar, partyzant z GL, choć nie aż tak zasłużony, jak wtedy przedstawiano, został prezesem ZBoWiD-u i przystąpił do budowania mostu porozumienia pomiędzy b. członkami AL, BCh i AK. Głosił, że każda działalność partyzancka zasługuje na uznanie. Wiele mówiącym gestem było wybranie legendarnego "Radosława", dowódcy największego ugrupowania AK w Powstaniu Warszawskim, na wiceprezesa ZBoWiD-u. Właśnie z inicjatywy Moczara nastąpiła zmiana polityki wobec ludzi tej formacji. Nie jestem obrońcą Moczara, nie zamierzam pomniejszać jego odpowiedzialności (może współodpowiedzialności?) za to, co przeszło do historii jako Marzec `68. Niezależnie jednak od motywów, które nim kierowały, podjął wtedy ważną sprawę narodową i ludzką. (...)


Wypuszczenie diabła z butelki

5 czerwca 1967 r. Izrael przystąpił do działań wojennych przeciwko Egiptowi. Była to odpowiedź na zamknięcie przez Nasera dla statków izraelskich zatoki Akaba. ZSRR i jego socjalistyczni sojusznicy stanęli po stronie Nasera. Wojna po siedmiu dniach zakończyła się klęską armii egipskiej. Ta tocząca się daleko od nas na pustynnych piaskach wojna miała tak ogromny wpływ na sytuację wewnętrzną naszego kraju. Reakcja opinii publicznej na sromotną porażkę Egiptu była zróżnicowana. Jedni nie ukrywali zadowolenia, że "ruscy" Arabowie dostali w skórę, że sprzęt wojskowy dostarczał im ZSRR, więc faktycznie przegranymi byli Rosjanie. Inni zaczęli poruszać struny antysemickie. MSW informowało Gomułkę o radosnej aprobacie dla Izraela w niektórych redakcjach warszawskich. Powiedziałem wtedy do jednego z przyjaciół, że przypomina to uzbrajanie rakiety, która w pewnej chwili wystrzeli.

20 czerwca 1967 r. na kongresie związków zawodowych Gomułka wygłosił przemówienie o sytuacji na Bliskim Wschodzie, w pełni angażując się po stronie Arabów. Ale nie to było najgorsze. Powiedział, że agresja Izraela na kraje arabskie spotkała się z aplauzem w syjonistycznych środowiskach Żydów-obywateli polskich, i w związku z tym przypomina, że "nigdy nie czyniliśmy przeszkód obywatelom narodowości żydowskiej w przeniesieniu się do Izraela, jeśli tego pragnęli". Stwierdził też, że "nie możemy pozostać obojętni wobec ludzi, którzy w obliczu zagrożenia pokoju światowego, a więc i Polski" opowiadają się za agresorem, za burzycielami pokoju i imperializmem. Niech ci, mówił, którzy odczują, że słowa te skierowane są pod ich adresem - niezależnie od narodowości - wyciągną z nich właściwe dla siebie wnioski. I dodał: "Nie chcemy piątej kolumny w Polsce". Sala nagrodziła go burzliwymi oklaskami. W tekście przygotowanym do publikacji wykreślił to nieszczęsne zdanie o "piątej kolumnie". Loga-Sowiński, nie wiedząc o tym, wykrzyknął: "Kto śmiał ocenzurować Gomułkę!".

W następnych tygodniach Gomułka nieraz wracał do tego przemówienia, mówił, że pisał je w nocy, w pośpiechu. Widocznie czuł, że wypuścił diabła z butelki. Starewicz powiedział mi, że to wyjątkowy przypadek, że Gomułka uważa za celowe tłumaczenie się z tego, co powiedział.
Z wolna, prawie niepostrzeżenie, zaczynała się rewolucja kadrowa. To latem 1967 r. rozpoczął się Marzec `68. W niektórych fabrykach pojawiły się rezolucje domagające się usuwania ludzi ze stanowisk.

Z rozmachem czyszczono kadrę oficerską. Jak wykańczano ludzi, pokazuje przykład gen. Czesława Mankiewicza, dowódcy Wojsk Obrony Przeciwlotniczej. Rozpuszczono pogłoskę, że jego żona brała udział w libacji w redakcji "Przyjaciółki" dla uczczenia zwycięstwa Izraela. Pogłoska poszła w lud, tj. do korpusu oficerskiego. Zaczęły rozlegać się głosy żądające usunięcia Mankiewicza. Ten udał się do Kliszki i domagał się od kierownictwa partii zajęcia stanowiska. Biuro Polityczne orzekło, że wprawdzie plotka nie opiera się na żadnym fakcie, ale w zaistniałej sytuacji są tylko dwa wyjścia: przeciwstawić się całemu korpusowi oficerskiemu albo zwolnić Mankiewicza. Wybrano to drugie.

Zwalniano z wojska i usuwano z partii wielu wyższych oficerów. Zastępcę generała Kuropieski płk. Hofmana usunięto za to, że jego syn (lat 23) rzekomo udał się przed ambasadę izraelską, by wyrazić swą sympatię dla Izraela, co było nieprawdą. Kilku oficerów usunięto za organizowanie frondy przeciwko Spychalskiemu, bo i taka miała miejsce. Latem `67 usunięto z wojska 150 oficerów. Na zwolnione stanowiska przychodzili oficerowie z innego już nadania.

Rewolucja kadrowa objęła także aparat partyjny. Żonę Antoniego Alstera, który po Październiku `56 został wiceministrem spraw wewnętrznych i w kilka lat później na znak protestu przeciwko metodom stosowanym przez Moczara, ustąpił, usunięto z partii, ponieważ na zebraniu partyjnym wyraziła obawę, czy to, co powiedział Gomułka na kongresie związków zawodowych, nie wzbudzi antysemityzmu. Jesienią 1967 r. na plenum Komitetu Warszawskiego Stanisław Kociołek podał, że za objawiane sympatie proizraelskie usunięto z partii 30 osób pochodzenia żydowskiego, 50 przesunięto na niższe stanowiska, a 250 osób ma sprawę w Komisji Kontroli Partyjnej.

Klimat dla czystki tworzyła prasa. Można było odnieść wrażenie, że Izrael jest największym zagrożeniem dla pokoju światowego i Polski. W końcu czerwca wybuchła sprawa Wiesława Górnickiego. Po zerwaniu przez Polskę stosunków dyplomatycznych z Izraelem Górnicki (wówczas korespondent PAP w Nowym Jorku) na ręce redaktora naczelnego "Życia Warszawy" Henryka Korotyńskiego przesłał depeszę, w której protestował przeciw tej decyzji. Korotyński przekazał ją do kierownika Biura Prasy KC Stefana Olszowskiego. Ten sporządził notatkę dla kierownictwa, w której zawarł sugestię, że Górnicki być może nosi się z zamiarem wybrania wolności. Było to oczywiste pomówienie.

W sierpniu wyciągnięto sprawę encyklopedii, w której znalazło się zdanie: "w obozach zagłady zginęło 99 proc. Żydów i 1 proc. Cyganów". Autorzy tej noty dokonali podziału hitlerowskiego systemu ludobójstwa na obozy zagłady i koncentracyjne, w których zabijanie było jakby "produktem ubocznym". No i zaczęło się. Wpierw ukazały się pełne oburzenia artykuły w "Stolicy" i "Życiu Literackim". Potem zaczęto mówić o niecnym żydowskim lekceważeniu Polaków. W pewnej chwili włączyło się do akcji MSW. Redaktorzy byli przesłuchiwani przez oficerów z Rakowieckiej. Policyjna akcja została zahamowana, ale KC powołał komisję do zbadania tej sprawy. Dopiero potem rozpędzono całe kierownictwo PWN.

To, co działo się w Polsce po wojnie izraelsko-egipskiej, było dla wielu niezrozumiałe. Pojawiły się różne interpretacje. Jedni twierdzili, że to walki na górze, inni, że to Ruscy naciskają, jeszcze inni, że Moczar i jego drużyna podążają do władzy. Ale była i druga strona medalu. Nagle pojawili się ludzie mający pełną gębę bogoojczyźnianych frazesów, wygłaszający wzniosłe tyrady o polskim partiotyzmie. Z jakichś zakamarków wychynęły indywidua, którym u portek rosły skrzydła. Nadszedł ich czas.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Szanowny Panie Jozefie,

widze (juz nie pierwszy raz), iz zarowno Pan, jak i Pani Bogumila czesto wklejacie na Waszym blogu teksty nieznanego pochodzenia. Czemu - na milosc Boska - nie stac Was na podanie zrodla?
Czyzbyscie nie wiedzieli, iz takie na swiecie sa zwyczaje?
Tekst, ktory jest przyczyna mojego postu - rozumiem autorstwa jest Rakowskiego. Ale... czy pochodzi z jego Dziennikow, czy jest integralna, niznana mi caloscia? - nie wiem. A Panstwo swietnie bawicie sie czyniac zagadki. Pewnie w kulak sie smiejac...

Pzdr:
Euromir

Archiwum bloga

Współtwórcy